dla Zosi, na potem...

2 czerwca 2010

Ślimakowa mama.

Niedawno jak byliśmy u babci Heli, to postanowiliśmy potrenować jazdę na rowerze.
Zabraliśmy rower na ulicę i troszkę sobie po niej pojeździliśmy. To znaczy Ty jeździłaś, a ja ganiałem za Tobą trzymając kij zamontowany do rowerka.
Naszą jazdę zakończył mały ślimak, który wtargnął na ulicą i którego prawie najechałaś.
Szybko zeszłaś z rowerka i zaczęłaś go oglądać. Zaraz też zauważyłaś następnego ślimaka. Podniosłaś oba i zaczęłaś się im przyglądać. Zaproponowałem, że możesz je położyć na przednim błotniku w rowerze. Jak się później okazało zmieściła się tam ich ponad dziesięć.
Zorganizowaliśmy im małą przejażdżkę rowerową na podwórko. Przejażdżka zakończyła się przy piaskownicy.
Potem wszystkie ślimaki zostały przeniesione na ławkę przy piaskownicy i tam zaczęłaś się im porządnie przyglądać.
Przyniosłaś im też trawy, żeby nie były głodne.
Potem mama nierozważnie położyła na ławce bukiet kwiatów i chyba o nim zapomniała.
Ślimaki najwidoczniej też muszą lubić kwiaty, bo niektóre z nich zaczęły zmierzać w ich kierunku.
Nie zwracałaś na to uwagi, bo byłaś zajęta rozdzielaniem ślimaków, które zaczęły wchodzić jeden na drugiego.
W pewniej chwili popatrzyłaś na bukiet i zobaczyłaś, że dwa ślimaki już wlazły na liście w bukiecie.
Wstałaś i narobiłaś takiego hałasu jak by co najmniej gdzieś się paliło.
Na szczęście ślimaki nie wyrządził większych szkód i bukiet nie ucierpiał.

Jak jechaliśmy już do domu to zostawiliśmy ślimaki na ławce przy piaskownicy, bo tam był ich domek.
Co prawda kolejnego dnia już ich tam nie było, ale przecież zawsze można nazbierać nowych.